Sprzedam piękny dom…

Sprzedam piękny dom… Takie ogłoszenie widziałam w pobliskim Międzylesiu i chociaż sama (jak na razie) nie jestem gotowa, aby podążyć za Skarabeuszem to przecież nic mnie nie kosztuje zaprawa myślowa na temat własnego domu.
Tym bardziej, że na początku wakacji wpadła mi w ręce książka Nialla Fergusona „ Potęga pieniądza”, w której stara się walczyć z mitem, że nie ma nic lepszego jak posiadanie nieruchomości, bo ziemia i domy mogą tylko drożeć.

Ferguson radzi, aby porównując nieruchomości z innymi formami aktywów kapitałowych wziąć pod uwagę trzy kwestie:

Pierwsza z nich to deprecjacja domu – po pewnym czasie ( tym ten czas dłuższy im dom został wykonany staranniej i wykończenie pochodzi z tzw. górnej półki) niszczeje i cały czas jest przy nim coś do roboty.

Sprawa druga to płynność – zgodzicie się ze mną, że sprzedaż domu to w gruncie rzeczy dramatyczna decyzja ( bo jak na przykład zmieścić potem na 60 –ciu metrach „apartamentu” to, co miało się na 180 – 230 m.kw?). Jeżeli zatem na tę decyzję nie ma wpływu uciążliwe sąsiedztwo, planowa droga szybkiego ruchu, a sama decyzja o sprzedaży wynika z braku gotówki i coraz bardziej gniotącego nasz kredytu, to okazuje się , ze zamiana domu na gotówkę jest operacją bardziej skomplikowaną niż spieniężenie akcji.

Trzecia ( dziejąca się na naszych oczach) to niestabilność. I chociaż autor ‘Potęgi pieniądza” zgadza się z poglądem, że od czasu II wojny św. nieruchomości są bardziej stabilne od giełd, to jednak jest w stanie przytoczyć przykłady, kiedy ceny nieruchomości wyraźnie spadały.
- I tak w UK w latach 1989 – 1995 ceny domów spadły średnio o 18 % , co przy uwzględnieniu inflacji dało spadek o 1/3 bo o 37 %. W Londynie realny spadek wyniósł aż 47 %, co i tak nie było rekordem spadku. Ferguson przytacza tu sytuację z rynku japońskiego, gdzie w latach 1990 – 2000 ceny nieruchomości spadły aż o …60 %. Zgodzicie się, że jakiekolwiek nie byłby to spadki, to sytuacja, kiedy suma kredytu przekracza wartość domu jest sytuacją niegodną do pozazdroszczenia, co gorsza – żeby zostać posiadaczem domu najczęściej musimy ten dom zastawić. Kredytobiorca może przestać płacić, może zniknąć, ale dom i ziemia nie znikną i dlatego mówi się o nich jak o majątku, który jest nieruchomy.

Zbudowanie domu w naszych warunkach bez kredytu to w najlepszym wypadku sprzedanie na ostatnim etapie budowy mieszkania (jeśli jest nasze). Jakąś pociechą jest, że bank odbierając nieruchomość nie odbiera nam samochodu i nie „wchodzi” na pensję – gdyby tak było pęd po kredyt byłby mniejszy.

I chociaż mamy ochotę lub zmuszeni jesteśmy do sprzedaży inwestycji życia , to ci wszyscy, którzy teraz podjęli tę decyzję widzą już, ze upłynnienie nieruchomości nie jest takie proste, więc to „ najwyżej sprzedam dom” się jednak komplikuje. I jaki z tego wniosek? Otóż taki, że decyzja o sprzedaży domu nie może być sposobem na szybkie pozbycie się kłopotów finansowych. Ceny domów spadają opornie, bo nikt nie chce oddać za „darmo” (czyli np. poniżej 1,6 mln PLN), a to prowadzi do wzrostu liczby niesprzedanych nieruchomości, a ich właściciele zamiast się wyprowadzić mieszkają w domach „na sprzedaż”. A to z kolei prowadzi do obniżenia mobilności zarobkowej, która mogłaby pozwolić na zdobycie lepszej pracy ( lub jakiejkolwiek na poziomie naszych oczekiwań), a to oddala perspektywę powrotu do równowagi finansowej.

Niall Ferguson dowodzi jeszcze jednego – to nie prawda, że posiadanie domu nas zabezpiecza na wypadek kłopotów z pracą, utratą zdrowia. Posiadanie domu na wiele lat zabezpiecza kredytodawcę, nas może jedynie zabezpieczyć stały dochód, czego i Wam, i sobie życzę:).