Ostatnia sobota została poprzedzona reklamami w radiu i telewizji, że oto z okazji „okrągłej” (raczej półokrągłej) 65 – tej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego wszyscy czytelnicy otrzymają wraz z dziennikiem …( tu nazwa gazety): mapę, znaczek lub śpiewnik piosenek powstańczych. A w 1-szo sierpniowej prasie pojawiły się sugestie, co należy zrobić i gdzie być, aby zasłużyć na miano warszawiaka lub warszawianina, ( jeśli to pierwsze określenie uzna ktoś za obraźliwe). Nastrojowi chwili, którą niektórzy gotowi są nazwać zbiorową histerią poddał się p. Prezydent RP informując o zamiarze uchwalenia dnia 1 sierpnia świętem państwowym, a więc ogólnopolskim, które byłoby obchodzone również z mocy ustawy w Stalowej Woli. Panu Prezydentowi się nie dziwię, wszak Jego stosunek do PW poprzez bezpośredni udział ojca głowy RP jest bardzo emocjonalny, ale też rozumiem racje prezydenta Stalowej Woli, który powiedział, że nie będzie niepokoił mieszkańców swojego grodu wyciem syren, bo jak wynika z badań przeprowadzonych rok, czy dwa lata temu, ponad 90 % Polaków swój stosunek do 63 dni powstańczego zrywu określa, jako ambiwalentny, a ja zastanawiam się, dlaczego?...
W tym miejscu muszę powołać się na osobę prof. W. Bartoszewskiego ( na ten tytuł w pełni zasłużył swoim życiem), który w wywiadzie – rzece udzielonemu Michałowi Komarowi powiedział, że jeżeli już mamy czcić PW, to nie tyle, co jego rozpoczęcie, ale zakończenie, czyli dzień 2 października. Zgadzam się z Profesorem również w tej kwestii, że mieszkańcy powojennej Warszawy odrobili poprawnie powstańczą lekcję, unikając sytuacji, które na powrót doprowadziłyby do zniszczenia całej lub części stolicy, bo okazji po temu było, co najmniej kilka ( 1956, 68, 70, 81). Podobnie jak R. Holzer (Tygodnik Powszechny) nie jestem zwolennikiem pierwszo sierpniowych „iwentów”, gdzie inscenizacji walk przyglądają się rodzice z małymi dziećmi, które jeśli nawet, w tym momencie, nie są pochłonięte jedzeniem lodów lub piciem napojów kupionych na pobliskim straganie, to w miarę upływu czasu odgłos strzałów i wybuchów doprowadza je do płaczu. Rodzice uspokajając swoje pociechy pocieszają, że ci młodzi chłopcy i dziewczęta za chwilę wstaną i pójdą do Pizza Hut lub na kawę. A tamtego gorącego lata Kolumbowie rocznik 1920 nie wstawali. W tym miejscu muszę wrócić pamięcią do międzyleskiej podstawówki i lekcji historii z p. W. Kulerskim oraz czasów, gdy o PW mówić nie było wolno. Nie jestem dziś w stanie określić, jaki tak naprawdę stosunek do tego zbrojnego zrywu miał p.Witysław, ale to, co pamiętam, to wniosek jak przyszedł nam kilkunastoletnim wówczas chłopakom do głowy – praca służb propagandowych AK była tak dobrze zorganizowana, że kilkunastoletnie dzieci szły z butelkami z benzyną na niemieckie czołgi. Po 63 trzech dniach walk okazało się, że 94 procent substancji budowlanej miasta zamieniona została rozkazem A. Hitlera w rumowisko, zginęło ponad 180 tys. ludzi, w tej liczbie większość poległych stanowili cywile. A warszawskie dzieci? Jeżeli nie zginęły rozjechane przez czołgi, bądź nie zostały spalone miotaczami ognia lub będąc żywymi tarczami nie zginęły od kul, wracały bez rąk i nóg, z uszkodzonym wzrokiem lub słuchem.
Czy więc można starać się budować więź narodową, tak bardzo potrzebną młodemu pokoleniu, na klęsce militarnej i humanitarnej?
Moim zdaniem powołanie do życia jednego z najbardziej interesujących i najchętniej dziś odwiedzanych muzeów w pełni zaspokaja pragnienie przekonania ostatnich żyjących Kolumbów, że ich ofiara z krwi i ofiara z życia złożona przez ich koleżanki i kolegów nie zostanie zapomniana. A pamięć tamtych dni nie powinna wynikać z ustawy, ale z potrzeby serca. Bo jeśli już czcić ustawowo, jak twierdzą niektórzy, jakieś powstanie to raczej zryw Wielkopolan, który jako jedyny w naszej historii zakończył się sukcesem politycznym i militarnym.
Kto wie, jaki będzie osąd tamtych dni za 50, czy też 75 lat, gdy zostaną otwarte wszystkie archiwa, a Powstańców i ich dzieci nie będzie już na tym świecie?
Jedynym argumentem za wybuchem powstania, który do mnie dociera to ten, że Gen. Bór- Komorowski miał powiedzieć, że Polacy powstając lub nie w Warszawie i tak mieli „przes…ne”. Całe szczęście, że nie ogłosiliśmy powstania w Krakowie, który i tak był o włos od tragedii zniszczenia bezcennego dziedzictwa tożsamości narodowej.
Podziwiam Czechów i Francuzów, którzy precyzyjnie określili czas samego wybuchu i trwania powstań w Pradze i Paryżu. Do tych miast dziś ściągają turyści, do Warszawy zaś jedynie biznesmeni na jedną noc.
Bo też i sojusze przez nas zawierane w przeszłości były dość zawiłe i nie do końca istotne dla tych, dla których polski żołnierz walczył na wielu teatrach II Wojny Światowej.
To, co stało się latem 1944 roku było niejako wypełnieniem paktu Ribbentrop – Mołotow z sierpnia 1939 roku. Wówczas ustalono, że linia Wisły będzie granicą dwóch bratnich państw, co później zmienił jednostronnie wujek Joe, proponując drogiemu Adolfowi linię Bugu i Sanu plus objęcie „opieką” Republiki Litewskiej. To się Adolfowi nie podobało, bo wiedział, że jego przyjaciel ( wówczas) wykpi się przed historią troską o los bratnich narodów zamieszkujących tereny dawnej Wielkiej Rusi, ale nie miał chłop wyjścia - jego wojna błyskawiczna traciła impet i obecność przyjaciela była mu niezbędna.
W sierpniu 44 – go okazało się, że:
a) Sojusznicy naszych sojuszników nie do końca są naszymi sojusznikami i stąd błędna interpretacja dowództwa AK, że Iwan już za chwilę będzie na lewym brzegu królowej polskich rzek. Wujek Joe nie tylko nie ruszył z ofensywą na Warszawę, ale nawet nie pozwolił wykorzystać swoich lotnisk do niesienia pomocy wykrwawiającym się powstańcom. Bo co by nie powiedzieć o Józefie Wissarionowiczu, to chłop był pamiętliwy i tym razem rękami drogiego Adolfa postanowił rozwiązać problem reprezentacji Polaków, z którą on po wypłynięciu sprawy Katynia nie chciał obcować.
b) Polacy podejmując decyzję o wybuchu powstania chcieli zmienić bieg historii ustalony przez wujków: Joe i Sama oraz pana z cygarem i szklaneczką whisky w przepięknym jałtańskim kurorcie. Niestety Polska to kraina przeciągów, również polityczno-historycznych, gdzie figury na szachownicy wielokroć były przestawiane przez inne nacje. To się wówczas udać nie mogło. Podziw naszych sojuszników ( a może i strach) dla wujka Joe był tak wielki, że zabrakło miejsca dla polskich formacji wojskowych na uroczystej paradzie organizowanej dwa lata później w Londynie dla uczczenia zwycięstwa nad faszyzmem.
W tym miejscu czas na odpowiedź Leszka Elektorowicza na pytanie, czy jego zdaniem obecne młode pokolenie przy tak nadwątlonym patriotyzmie byłoby zdolne do tego typu postawy i stanęłoby na barykadach w obronie honoru i wolności? Ten eseista i prozaik, rocznik 1924, lwowiak, odpowiedział w wywiadzie dla TP bez wahania – a do powstania pójdziemy zawsze i w każdych okolicznościach, bo to nasz żywioł, a proza zwyczajnego życia wydaje się być nam nudną perspektywą.
Tak, więc nie bez kozery czwarta władza w RP pyta, na czym budować współczesną wspólnotę i więź narodową? Czy w oparciu o trudną przeszłość, czy może jednak spoglądając w przyszłość, jak chcą tego niektórzy internauci zaproponować, aby logo nowej Polski stał się … bocian - rezydent, który nie tylko ma upierzenie w naszych barwach narodowych, ale godnie reprezentuje nas na Czarnym Lądzie.
A wracając do hołdu Kolumbom rocznik 1920.
- Jeśli miałbym powiesić flagę 1 –szego sierpnia to tylko z czarną wstążką.
- Jeśli miałbym być gdzieś tego dnia, to tylko na Powązkach.
- I jeśli miałbym się gdzieś zatrzymać o 17-tej to tylko w Warszawie, a nie gdziekolwiek indziej.
*
Rychu
Odpowiedzi
kilka pytań
Czy Kolumbowie rocznik 1920 to tylko zabawka w rekach mocodawców? Jak oceniać zryw powstańczy 1944.? Czy obecnych dwudziestolatków byłoby stać na taki zryw? Żyjemy w innym świecie. Zajmują nas inne spawy i problemy. Tak naprawdę nie obawiamy się, że nie wrócimy z pracy do domu. Wydaje się, że czeka nas jeszcze kilka żyć, a w Mortal Kombat giną tylko nasi przeciwnicy. Zastanawiam, się czy teraz byłoby mnie stać na obronę moich ideałów za cenę życia. Jak porównać Warszawian, Prażan i Paryżan. Stawiam pytania i nie umiem sobie na nie odpowiedzieć.
Na pytania (raczej) nie odpowiem, ale…
Czytając wywiad z dyrektorem muzeum, PW odnotowałem w pamięci, że dzieci powstańców miały problem z akceptacją udziału swoich rodziców w tym sprzeciwie. Że to dopiero wnuki zaakceptowały wybór dziadków. Z tego wywiadu wynika też, że sami organizatorzy zbrojnego wystąpienia byli zaskoczeni postawą „drogiego Adolfa”, wierząc, że nie zdecyduje się on na poświecenie tylu ton materiałów wybuchowych, których niedostatek w ostatnim roku wojny poważnie już odczuwała niemiecka machina wojenna. Czy Kolumbowie byli tylko narzędziem w rękach mocodawców? Nie sądzę. Większość z nich w 1939 roku była zbyt młoda, aby wziąć udział w walce, albo też po przybyciu na miejsca zgrupowań okazywało się, ze maja wracać do domu. Pięć lat terroru, konspiracji i przygotowań musiało znaleźć swoje ujście, nawet w sytuacji, gdy tylko, co dziesiąty z nich posiadał broń. Gdy czyta się wspomnienia i ogląda filmy z tamtego okresu namacanie można odczuć powiew przygody, a że można było zginąć, no cóż… Wszak szło o honor i wolność.
Czechom i Francuzom można, co najwyżej gratulować, że nie zabrakło im szczęścia, a ich powstania były skalkulowane tak, aby bić się jak najkrócej i stracić jak najmniej.
Chodziło tylko o ten zapis w podręcznikach historii, że o wolność zawalczyli wespół z wyzwolicielami.
A czy dziś młodzi ludzie…?
Myślę, że tak. Przypomnijmy sobie odchodzenie Jana Pawła II, te marsze, czuwania, nawoływania się komórkami. Daliby radę:-).
Pozdrawiam serdecznie,
j.