Opowieść VII. O pracy (płacy), która nie hańbi.
Zasiadając wygodnie przed naszymi telewizorami – tymi zupełnie starymi, jak też najnowszymi z opcją HD możemy w trakcie oglądania wiadomości poczuć pewien dyskomfort zwłaszcza, gdy stanowimy tzw. siłę najemną. Redakcje dzienników telewizyjnych obwieszczają wszem i wobec, że złoty czas pracowników już się skończył, ponownie rządzą pracodawcy, co w praktyce oznacza „ firma z nikim ślubu nie brała” lub „ jak się nie podoba, to się zwolnij” albo „ z niewolnika nie ma pracownika”...
Przed kamerami występują uśmiechnięci menedżerowie sieci plastikowego jedzenia, butików i hipermarketów mówiąc o dużym zainteresowaniu tego typu pracą. Bo przecież to hasło, że żadna praca nie hańbi jest cały czas aktualne. Oto widzimy obrazek z londyńskiej ulicy – młody chłopak machający miotłą udziela po chwili wywiadu polskiemu dziennikarzowi. Przed kamerą opowiada, że jest absolwentem nie byle jakiej, ale jednej z najlepszych w Polsce uczelni – AGH, a pracę przy miotle sobie chwali, bo głowa wolna, a tylko ręce zajęte. Również specjalistka HR jednego ze spożywczych koncernów zachęca do podejmowania pracy, w domyśle tej niewdzięcznej i mało płatnej, bo zawsze jest nadzieja, że ktoś się wybije, ktoś zauważy i wówczas kariera „ od pucybuta do milionera” jest prawie pewna.
Media wykreowały obraz dwubiegunowego pracodawcy. Na jednym biegunie pracodawca prywatny plącący dobrze i nie najgorzej, ale praca u niego obarczona jest ryzykiem „ panu już dziękujemy” i na drugim - pracodawca państwowy inaczej budżetowy oferujący za małą płacę stabilną pracę. Socjolog M. Gdula ( ur. 1977) pozbawia ten obraz ramy twierdząc w „Europie” ( dodatek do Dziennika), że dane GUS-u pokazują, co innego. Z danych za rok 2006 wynika, że aż ponad 32 % pracowników w dwóch wiodących działach rynkowych ( prywatnych) tj. handlu i obsługi nieruchomości firm otrzymywało za swoją pracę wynagrodzenie poniżej 1327 złotych brutto. W administracji państwowej odsetek ten wyniósł 4, 4 %, a w oświacie 10,5 %. Maciej Gdula stawia pod znakiem zapytania nasze osiągnięcia w dziedzinie modernizacji kraju w ostatnim dwudziestoleciu, bo z jednej strony zamykając niewydolne zakłady przemysłowe powinniśmy zredukować liczbę robotników niewykwalifikowanych na rzecz robotników z wysokimi kwalifikacjami, jakich potrzebuje nowoczesna gospodarka, z drugiej obserwujemy, że ilość pracowników z niskimi kwalifikacjami wcale nie maleje – nasza modernizacja to budowa centrów produkcyjnych dla przemysłu drzewnego i spożywczego. Nasza modernizacja to zamiast dolin krzemowych montownie samochodów i telewizorów oraz sprzętu AGD. A jeśli tak, to praca niskopłatna i niewymagająca wielkich kwalifikacji, a przy tym obarczona dużym ryzykiem jej utraty w przypadku tzw. trudności ekonomicznych.
Wracając do naszych bohaterów – zamiatacza ulic i pracowników sieci. Ten pierwszy ma świadomość, że praca przez niego wykonywana nie nadaje się do umieszczenia w CV, zwłaszcza, że była wykonywana latami, a nie w ramach letnich wakacji. „Anglik” ma świadomość, że po powrocie do domu będzie musiał pomyśleć o własnym biznesie – przy odrobinie szczęścia i dobrze napisanym biznes planie może liczyć na 40 tys. zł. bezzwrotnej pożyczki ( fundusz UE) i ulgę z ZUS przez rok w odprowadzaniu tzw. składki.
Ci drudzy po pewnym czasie będą już pewni, że ta droga prowadzi do nikąd, że to egzystencja „od pierwszego do pierwszego” bez szansy na lepsze i dostanie życie. Bo prawdą jest, że żadna praca nie hańbi, ale też prawdziwym jest stwierdzenie, że nie z każdej pracy da się wyżyć.
***
Zdjęcie ( Gazeta Pomorska) „Billy Clean” z Torunia na londyńskiej ulicy robi karierę dzięki niekonwencjonalnemu zachowaniu