Mój ...Kler

To już chyba ostatni moment, aby wrócić do filmu Wojciecha Smarzowskiego.
Obecnie w kinach króluje „Bohemian Rhapsody”, ale czy historię Freddie Mercury’go i jego zespołu będzie chciało zobaczyć ponad 4,5 miliona Polaków? Chyba raczej nie…

Z twórcą „Kleru” łączą mnie jedynie dwie rzeczy – rocznik i to, że podobnie jak p. Wojtka nie molestował mnie nigdy żaden ksiądz, a przecież 15 lat byłem ministrantem. Podczas gdy widzowie ( w tym ci nie widziani w kinach od lat) szturmowali kina, część badaczy zjawiska antyklerykalizmu zadawała sobie pytanie – jak ten obraz zmieni nasze postrzeganie Kościoła hierarchicznego i czy historia opowiedziana przez twórcę poprzednich nośnych społecznie filmów, będzie czymś na miarę amerykańskiego "Spotlight", czy przynajmniej chociaż będzie on tak sprawczy jak irlandzki film pt. „Siostry Magdalenki”?

Oczywiście były też i takie głosy, że „Kler” nie będzie ani zaczynem zmiany, ani nawet nie wywoła szerszej dyskusji o stosunkach państwo – kościół i kler – społeczeństwo. Dziś, gdy już kurz opadł nad ostatnim obrazem autora Wesela i Wołynia, wydaje się, że ci drudzy mieli rację, a dlaczego?

Odpowiedź jednak zacznę od tytułowego „mojego” kleru. Z pierwszego roku ministrantury ( druga klasa podstawowa) pamiętam śniadania u proboszcza, na które zapraszał już po porannej mszy, a jeszcze przed szkołą. Jakoś tak mi nie bardzo pasował chleb z boczkiem popijany kakao. Mój pierwszy proboszcz był zwolennikiem wczesnej komunii dzieci, stad zachęcał moich rodziców aby siostra (kilka lat młodsza) poszła do komunii razem ze mną, ale rodzice nie byli przygotowani na taką rewolucję.

O drugim proboszczu, nie tak wcale dawno, czytałem w kilku książkach. Z opisów wynikało, że księdzem został dopiero po okropieństwach wojny, w czasie której stracił rodzinę, a sam przeszedł m.in. przez Oświęcim.

Generalnie jednak trzymałem z wikariuszami, którzy zwykle mieli dość trudne relacje z ww. szefem naszej parafii. Nie raz i nie dwa dostawałem klucze do mieszkania, aby już w siermiężnych latach 80-tych móc nagrywać muzykę korzystając z ich sprzętu.

W czasie owych 15 lat służby przy ołtarzu pamiętam tylko jednego wikarego, który musiał zostać oddelegowany na leczenie zamknięte z powodu nadużywania alkoholu. Nigdy też nie było mowy o jakimś niewłaściwym prowadzeniu się duchownych.

Lata osiemdziesiąte zamyka jeszcze zdarzenie na ziemi opolskiej, gdzie miało miejsce spotkanie z bardzo skromnym i (jak się później okazało) charyzmatycznym biskupem A. Nossolem i to Jego : „nie będziecie mnie całować po pierścieniach”.

Nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć przynajmniej kilku sióstr zakonnych: zakrystianki, organistki i animatorki ze „Światła i Życia” oraz siostry M. Borkowskiej, która karierę zaczęła robić po 70-tce i, która powiedziała, że po zakonnicy nigdy nie widać wieku. – Coś w tym musi być, bo siostra Krystyna do dziś posługuje w zakrystii, a przecież poznaliśmy się już wieki temu.

Tak czy siak, w dorosłe życie wszedłem bez alergii na czarny kolor i bez jakiegoś takiego skrepowania na linii świecki – duchowny ( znam takich dla których tzw. kolęda jest od lat zabarwiona najwyższej próby stresem).
Powiem więcej – ja mam do księży dobrą rękę, ale szczęściu trzeba czasami pomóc i dlatego teraz od lat już jeżdżę do kolejnej i nie najbliższej parafii, tyle tylko, że to jest przywilej wielkiej aglomeracji, a na tzw. prowincji sytuacja wygląda jednak o wiele gorzej i zbyt wielu możliwości zmiany parafii nie ma.

Na film „Kler” szedłem już …przygotowany, a to za sprawą lektury „Celibatu” i „Zakonnic odchodzących po cichu”. Ponadto w filmie nie było niczego nowego, o czym bym wcześniej nie przeczytał, bądź nie usłyszał (opowieści kolegi z prac ekipy wykonawczej na Floriańskiej) lub się o wspomniane zdarzenie (na Kamionku) nie otarł. - Wikariusz jednej z poprzednich „moich” parafii odznaczony przez prezydenta B. Komorowskiego jednym z najwyższych odznaczeń, potem odsunięty od wszelkich zaszczytnych funkcji z powodu molestowania.

„Mój kler” to ludzie z krwi i kości, „odbrązowieni”, często samotni, czasami mający problem z alkoholem, ale jednak dalecy od filmowych postaci.

Chcąc aby „Kler” stał się zaczynem zmiany pewne sprawy powinniśmy, moim zdaniem, przepracować…

a) Finanse
Ta sprawa nigdy nie była załatwiona, to m.in. dlatego w naszym kraju nie ma zrozumienia dla Franciszkowych „bezpłatnych sakramentów”. Sami zainteresowani podchodzą do tematu trochę na zasadzie „bo nam się należy” – nie mamy żon, dzieci, sporo nas omija, a na końcu drogi jest tylko dom dla księży emerytów. To sprawia, ze duchowni nie tylko chcą „pożyć”, ale też myślą o starości, aby ta nie skończyła się właśnie w takim domu. Księża w Polsce rozliczają się z wiernymi na zasadzie „co łaska” i w taki sam sposób rozliczają się z państwem – fiskus nie ma tu nic do roboty, ale powiecie, że podobnie jest z np. z KRUS-em. Podobnie rzecz ma się z …cmentarzami. Jedynie 12 % cmentarzy w Polsce to cmentarze komunalne, które dominują w zachodniej części kraju, bo powstały w wyniku „upaństwowienia” cmentarzy pozostawionych przez ewangelików. Taki stan rzeczy sprawia, że miejsce na cmentarzu „musi” kosztować. A z finansami wiąże się ….celibat.

b) Celibat
Głosy o zniesienie celibatu słychać tym dobitniej, im kraj jest bardziej stabilny politycznie. Bo chociaż celibat miał zabezpieczyć majątek kościoła przed rozdrobnieniem, to przez wieki był „pazurem” Kościoła katolickiego. – Żonaty ksiądz nie narazi się władzy, nie stanie w obronie pokrzywdzonych jeśli jego żonę i dzieci dotkną szykany ( podobnie jak my - siedzący na kredytach nie będziemy "podskakiwać').
A jeśli go znieść, to jak duże powinny być plebanie? Wikariusze u których bywałem mieli do dyspozycji pokój i łazienkę.
A jeśli go znieść, to kto ma zapewnić utrzymanie rodzinie księdza - to ile wówczas wyniesie „co łaska” za mszę, ślub i pogrzeb?
A jeśli zlikwidować celibat oznaczałoby dla samych zainteresowanych konieczność podjęcia pracy zawodowej, a sprawowanie sakramentów byłoby tylko „po godzinach”? Nie da się tej kwestii rozwiązać nie porządkując finansów, w tym nie …opodatkowując wiernych, bo 5 czy 10 złotych na tacę wtedy już nie wystarczy.

c) Seminaria
Samo edukacja w seminariach (a tych diecezjalnych jest niemal tyle co diecezji) przypomina chowanie kandydatów do stanu duchownego pod kloszem. Ci później opuszczając mury, które niemal sześć lat chroniły ich przed światem zewnętrznym, są przekonani o swojej wyjątkowości i wierzą, że wraz ze święceniami otrzymali autorytet z "urzędu” do przewodzenia wiernym w parafiach. Jednocześnie obok seminariów funkcjonują wydziały teologiczne, a tam nie ma obowiązku koszarowania studentów. Owo koszarowanie w seminariach prowadzi do pierwszych wynaturzeń na tle seksualnym, bo też popęd seksualny jest najsilniejszym popędem, który ma zapewnić reprodukcję ludzkości. Stąd pytania - czy to koszarowanie ma sens i czy nie należy jednak zniechęcać kandydatów do wczesnego powołania, w myśl zasady – „najpierw poznaj świat, zakochaj się, a potem wróć, jeśli to jest prawdziwe powołanie?”. Przykład kościoła podziemnego w Czechach jest dowodem, że kapłaństwo i celibat mogą egzystować w otwartym świecie. Ponadto w trosce o ilość, trzeba zadbać przede wszystkim o jakość samych duchownych, bo jeśli nawet inne grupy społeczne ( i rodziny) nie są wolne od przemocy seksualnej, to jednak tylko duchowni roszczą sobie prawo do głoszenia nauk moralnych. A stad już krok do zmiany prawa, że odtąd wzorem innych państw to Kościół będzie płacił odszkodowania ofiarom swoich wyświęconych członków ( 80 % Polaków jest „za”).

d) Wierni
A co jeśli całą dyskusję o „Klerze” można by zamknąć jednym zdaniem : „ Jakie społeczeństwo, taki kler”?
Z przeprowadzonych badań w Europie wynika, że w naszym kraju więcej ludzi chodzi do kościoła w niedzielę niż się …codziennie modli. Zupełnie inaczej wygląda to w Niemczech, czy w Finlandii. Polska ma też największa pokoleniową dziurę młodych w Kościele. A czy z wiernymi nie jest też , jak z obywatelami – „ciemny lud to kupi”? Nie będąc w relacjach z Bogiem, nie będziemy też w relacjach z ludźmi, bo jak mawia Hindus Osho "liść żyje tylko dlatego, że żyje drzewo".

„Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali”, czy wymagamy?

„Każdy z was, młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje Westerplatte, jakiś wymiar zadań, które trzeba podjąć i wypełnić, jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć, jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić, nie można zdezerterować. Wreszcie, jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba utrzymać i obronić, tak jak to Westerplatte. Utrzymać i obronić, w sobie i wokół siebie, obronić dla siebie i dla innych.”

Gdzie w tym jesteśmy? Co się stało z pokoleniem JP2 , czy w ogóle istniało?

Kto jest z nas gotów „wyklaskać” idiotyczne kazanie, upomnieć swojego proboszcza, mówić „jak jest” biskupowi?

Mamy jeszcze jakieś wartości, jakiś porządek, jakieś prawdy?

A co jeśli „Kler” Smarzowskiego jest także o nas?...