Oburzeni, wkurzeni, totalnie bezsilni…

Mieszkając na rubieżach stolicy możemy być albo tymi pierwszymi, albo ostatnimi. Ci, którzy są jeszcze oburzeni lub wkurzeni cały czas chcą walczyć i zmagać się z przeciwnościami. Ci zaś, którzy nie czują już nic poza bezsilnością i rezygnacją są… najcenniejszymi obywatelami dla władzy i nie ważne, jakiej jest ona maści.

Czy łatwiej być wojownikiem, czy też zrezygnowanym mieszkając w Aleksandrowie? W skrócie odpowiedź powinna brzmieć – wszystko zależy od „stażu”. Z jednej strony, gdyby zapytać autochtonów, którzy żyją tu od lat lub nawet od pokoleń, co dało im wchłonięcie do Warszawy odpowiedzą, że poza kilkoma utwardzonymi ( w różny sposób) drogami, to jeszcze tylko dwa „czerwoniaki”, (z których jeden właściwie zabiorą, bo kto będzie nim jeździł do Rembertowa?). Ktoś doda, że jeszcze bliskość do urzędu – kiedyś gminy, a dziś dzielnicy i więcej nic.

Aleksandrów z racji swojego położenia zawsze miał wszędzie daleko, również w czasach administracyjnego powiązania z Wiązowną. Jedna z osób wspominając czas przygotowywania wniosku o przyłączenie Aleksandrowa do Pragi Południe wspominała, że zgoda na włączenie A. do miasta stołecznego obwarowana była jednym warunkiem – „ nic nie będziecie chcieli w zamian”.

I przez pierwsze dziesięć lat ten warunek był w sumie respektowany. Od czasu do czasu upominano się o chodnik w Technicznej, próbowano doprowadzić do scalenia sieci elektroenergetycznej, ale poza tym A. taplał się w błocie, a ówczesnym wojownikom z rady osiedla coraz bardziej bliska była ta maksyma: „ kiedyś i tu coś zrobią” - Przy czym to „kiedyś” należało liczyć nie w latach, ale w dekadach. Z drugiej strony A. stał się łakomym kąskiem dla deweloperów, a tym samym również właścicieli ziemi, kiedyś ornej ( lichej klasy) lub leśnej. Poza osiedlami rosnąć zaczęły domy inwestorów prywatnych – pozwolenia na budowę wydawano chętnie, nie bardzo przejmując się potrzebą uchwalenia planu miejscowego – nowe kwartały zabudowy powstawały bez większego ładu i składu.

I znów zmarnowano szansę na zbudowanie osiedla o przemyślanej siatce ulic – wychodząc pewnie z założenia – „niech się ludzie budują, a potem się będziemy martwić” – typowe podejście nie tylko dla Wawra, w dużej mierze wynikające z braku pieniędzy za pozyskanie ziemi na cele publiczne i infrastrukturę. Ale czy tylko chodziło (i chodzi) o brak środków? Czy nie chodzi tu również o tzw. święty spokój? Bo przecież UD najczęściej odpowiada – to droga, to rów, to teren prywatny lub o nieustalonej własności ( tak do dziś mówi się o Morskim Oku), a jeśli tak, to „nic nie możemy ( czy też nie chcemy) zrobić” – Pól biedy, jeśli chodzi tylko o to, aby właściciele notarialnie i gratisowo zrzekli się ziemi na rzecz miasta, aby przy tej drodze można było postawić latarnie, poprowadzić gaz i ją utwardzić, ale czy nie chodzi tu o to – „dostaliście pozwolenie na budowę i nic nie będziecie chcieli w zamian”?

Albo też pisząc dosadniej – „wiedziały gały, co brały”. Otóż „gały” nie do końca zdawały sobie sprawę, co biorą. Nie bez przyczyny oglądając oferty sprzedaży domów i gruntów w A. prawie wszystkie zdjęcia wykonane były późną wiosną i latem. „Gały” zwykle działały według znanego schematu – już prawie wieś, ale to jeszcze meldunek stołeczny, każde z dzieciaków w swoim pokoju, buzujący kominek, lampka wina i rasowe psy u nóg zimą, latem grille dla przyjaciół i rodziny. Pól biedy, jeśli to wszystko za swoje, a nie za „bankowe”, bo ci, którzy dziś są zalewani, siedzą przy świeczce godzinami i mają jeszcze dodatkowo sznur na szyi w postaci kredytu, to sytuacja jest mało godna pozazdroszczenia.

Z upływem lat coraz łatwiej o przekonanie, że z jednej strony mamy prawo tu zamieszkać ( nie chcąc niczego w zamian), a drugiej, że jeśli o coś chodzi, to tylko o nasze pieniądze uiszczane w postaci wpływów z podatków.

Wawer ma problem z wodą w różnych częściach dzielnicy, gdzie Aleksandrów z zameldowaną liczbą ok. 2300 osób jest w sumie mikroskalą. Problem nadmiernego gromadzenia się wód gruntowych w bezodpływowej aleksandrowskiej niecce położonej na grubej warstwie nieprzepuszczalnych iłów chciano rozwiązać już w 1998 roku – z upływem lat zmieniały się koncepcje – tak jak zmieniała się geografia terenów uwalnianych pod zabudowę jednorodzinną. Ostatnia koncepcja, której opracowanie zlecono firmie z Falent miała rozwiązać kwestię zalewanego osiedla Polana. Pieniądze na projekt wydano, dołek wykopano, a woda zalewa nadal, dlaczego?

Bo chociaż lata płyną, przychodzą nowe generacje wojowników, to sami wojownicy nie są ciałem jednorodnym – w 1989 roku zaczęto od odwodnienia okolic jez. Torfy, podczas gdy w 2008 roku blisko było do wdrożenia projektu na „Polanie” - Projekt za 300 tys. , zbiornik i trzy rowy za 2 mln, to nie tylko zajęcie „nieproduktywne” podmokłej miejskiej działki ( opinia dość popularna) , ale to również obawa, że „ tam im pomogą, a my zostaniemy z niczym” – typowe polskie podejście i piekiełko.

Wykopany dołek u zbiegu dróg Polany i Podkowy to wypadkowa obietnicy przedwyborczej z 2010 roku oraz miłego dla ucha UD protestu „kilku mieszkańców” oraz brak poparcia dla tej inwestycji Rady Osiedla – podobnie przez lata miała się sprawa z chodnikiem w ul, Technicznej -”bo mieszkańcy protestują”.

Jeśli cały A. to tylko ca’ 1100- 1400 głosów w wyborach, to czy topienie ( dosłownie i w przenośni) tu pieniędzy ma sens? Lepiej objąć kwestią odwodnienia również inne osiedla – ma to większy wydźwięk medialny i zajmie więcej czasu, a wtedy być może sytuacja budżetowa miasta i dzielnicy się poprawi, znajdą się jakieś pieniądze na wykup terenu pod zbiorniki i rowy?

W A. zostało jeszcze kilka rowów – zaniedbanych, na dłuższych fragmentach słabo drożnych i zdecydowanie prywatnych. Gdyby je oczyścić, pogłębić mogłyby się stać kanałami, ale kto to ma zrobić?

Miasto nie może, bo państwo nie może wspierać własności prywatnej ( a przecież to my podatnicy, powinniśmy mieć prawo decydować, na co mają być wydatkowane nasze pieniądze). Nie zrobią tego również właściciele, bo trudno w podeszłym wieku szpadlem oczyścić zaniedbany od 20 lat rów, oni nie zrobią tego również dlatego, że działka przeznaczona na sprzedaż i rów na niej, to jak wrzód na czterech literach.

Zresztą, opracowanie AquaGeo zakładało konieczność powołania do życia spółki wodnej współfinansowanej przez miasto i solidarnie przez wszystkich mieszkańców osiedla, bo czy to zbiornik, czy też rów lub kanał wymaga ciągłej staranności.

Czy na taki solidarny wydatek zalewanych i tych, co zalewani nie są moglibyśmy się zgodzić?

I na tym może skończmy część pierwszą tych rozważań:)
Cdn.