„…Chociaż sama myśl o jakimś zdarzeniu nie wytrącała mnie z równowagi, kiedy jednak coś takiego stało się rzeczywiście, byłem wstrząśnięty więcej, niż sądziłem. Ale wydaje mi się, że obecnie tylko trzy rzeczy mogą zakłócić mój spokój: lęk przed utratą mych ukochanych, lęk przed cierpieniem, lęk przed śmiercią.” Tyle św. Augustyn, pora na spotkanie z Joe Blackiem…
Nie tak dawno, w jeden z zimowych wieczorów film „Meet Joe Black” pokazała TVP, w niedzielnym paśmie dla niemogących zasnąć. Film określany mianem „wyciskacza łez” nie zrobił na mnie większego wrażenia, aż do czasu, gdy przyszło mi go obejrzeć razy trzy w ramach tzw. aktywnej nauki języka ang. Film oglądałem będąc sam na sam ze swoim służbowym laptopem i mając na uszach słuchawki, i wtedy dostrzegłem w nim coś więcej, niż można było dostrzec w kinie zajadając popcorn, czy popijając herbatkę siedząc wygodnie w fotelu przed telewizorem. Nie przeczę piękna „love story” i wspaniała muzyka, ale mimo wszystko wydaje mi się, że poza chusteczką do oczu i nosa, reżyserowi i aktorom chodziło o coś więcej…
- Tak….
- Tak?
- Tak !
- Co tak? Czy ktoś tu jest?
- Tak…to odpowiedź na twoje pytanie…
Tak mniej więcej zaczyna się lista dialogowa tego filmu.
Bill Parrish, człowiek spełniony, mający dwie dorosłe córki zbliża się do swoich 65-tych urodzin i właśnie otrzymuje odpowiedź, że oto nadchodzi dzień jego śmierci. Niby żył z tą myślą od dawna, tęskni za żoną, która umarła kilka lat wcześniej, ale martwi się również o młodszą córkę, która co prawda związana jest z „numerem 1” w jego firmie, ale która, jak mu się wydaje, nie zaznała dotąd prawdziwej i szalonej miłości.
W trakcie pierwszych minut spotkania BP ( A. Hopkins) ze śmiercią – Joe Blackiem ( B. Pitt), Bill wyraźnie jest przygnębiony, więcej – jest bardziej wstrząśnięty, niż przypuszczał, że będzie, ale już następnego ranka wraca do równowagi i zaczyna swój biznes ze śmiercią…
Wielokroć i nam się to przytrafia. Wielokroć i my wspominamy o ciężkim życiu, o chwili, kiedy opuścimy ten padół pełen łez, aż do momentu, kiedy zbliża się nasz koniec. Wówczas okazuje się, że nic nie jest aż tak złe i przykre, aby nie warto było żyć nadal .
Czasami i my zaczynamy targowanie ze śmiercią – Boże, pozwól, abym doczekał, aż dzieci się ustatkują, albo – niech dożyję aż wnuczek pójdzie do szkoły. I bywa, że owo targowanie ze śmiercią się udaje. Nie zawsze jednak spotkanie z Joe Blackiem ma znamiona moralnej poprawności. Cofnijmy się do wydarzeń z pierwszej połowy XX wieku…
„Jak opisać uczucie człowieka, który wypuszcza rękę żony, i to ostatnie szybkie spojrzenie na ukochaną twarz? Jak ten człowiek ma potem żyć z okrutnym wspomnieniem, że w chwili niemego rozstania na ułamek sekundy zamrugał oczami, by ukryć prymitywną radość z ocalenia egzystencji?
Jak ma zatrzeć pamięć o tym, że żona wsunęła mu do ręki węzełek ze obrączką ślubną, kilkoma kostkami cukru, sucharem? Czyż można żyć, widząc, jak łuna na niebie wybucha z nową siłą – to palą się ręce, które całował, oczy, które cieszyły się na jego widok, włosy, których zapach poznawał w ciemności, to jego dzieci, żona, matka? Czy można w baraku starać się o pryczę bliższą pieca, podstawiać miskę pod czerpak z litrem szarej cieczy, naprawiać oderwaną podeszwę buta? Czy można walić łomem, oddychać, pić wodę? Mając w uszach krzyk dzieci, płacz matki? ” / Wasilij Grossman „Życie i los”/
Jednak, na co dzień, wielu z nas spotyka się z Joe poprzez chorobę…
„Ma pani/pan raka”– To zdanie słyszy, co roku 150.000 Polaków, tylko 1/3 udaje się wygrać tę nierówną walkę, jeśli przeżyją kolejne 5 lat. Na filmie też jest taka scena – stara murzynka rozpoznaje w przystojnym młodym człowieku śmierć, najpierw przerażona potem jednak prosi go o skrócenie cierpienia z powodu olbrzymiego guza i o szybką śmierć. Joe obiecuje, ale też zaznacza, że on jest jedynie posłańcem. Samo odejście starej i chorej kobiety niesie ze sobą przesłanie – nic z tego świata nie możemy zabrać, poza obrazami ze swojego życia. Im więcej dobrych obrazów, tym łatwiej jest odejść.
Nie jest łatwo godzić się ze śmiercią, zwłaszcza dzieci. Nie jest łatwo godzić się ze śmiercią najbliższych. Taka sytuacja dotknęła kiedyś prof. E. Wnuka – Lipińskiego, który najpierw pochował syna ( z pierwszego małżeństwa), potem pierwszą żonę. I niczym Hiob, pytał: dlaczego? Odpowiedź, jaką otrzymał, wydaje się być najlepszą z możliwych – a dlaczego nie?
Może, zatem pora trochę inaczej starać się spojrzeć na śmierć? Nie jak na wroga, nie jak na koniec wszystkiego, ale raczej jak na towarzyszkę, czy towarzysza, który sam będąc posłańcem, ma nas przenieść w inny wymiar?
„Od nagłej, a niespodziewanej śmierci wybaw nas Panie”…
Chyba nie zawsze zdajemy sobie sprawę z istoty tych słów? Ja sam, z możliwych środków transportu preferuję samolot. Zwykle mówię, że lecąc mam stuprocentową pewność – nie będę kaleką, rośliną, nie będę dla nikogo ciężarem. Ale czy to oznacza, że jestem w każdej chwili przygotowany na spotkanie z Joe? Bo przecież nawet stając się rośliną, kaleką i ciężarem dla swoich bliskich mam czas, aby zebrać swoje obrazy, aby się „ogarnąć” przed ostatnią podróżą. Katolicy w pewnych sytuacjach są dość praktyczni i za sprawą św. Małgorzaty Marii Alacoque mogą liczyć, że będą gotowi. Oto fragment objawienia z 1675 roku…
„Przyrzekam w nadmiarze miłosierdzia Mojego Serca, że Moja wszechmocna miłość udzieli ostatecznej łaski pokuty wszystkim, którzy przez dziewięć z rzędu piątków przystąpią do Komunii świętej, tak iż nie umrą w Mojej niełasce ani bez Sakramentów świętych i że Moje Boskie Serce będzie bezpiecznym schronieniem w ostatnim momencie ich życia.”
- Dziś jest to tzw. 9 pierwszych piątków miesiąca.
Jedna z ostatnich scen „Meet Joe Black” jest taka – Bill pyta Joe, czy powinien się bać? Joe odpowiada – ty, nie.
A kilka chwil wcześniej w trakcie bankietu z okazji 65 urodzin, czcigodny jubilat życzy wszystkim zebranym, aby mogli powiedzieć za nim, że tak warto jest żyć i nie ma nic, czego by pragnął jeszcze.
Joe Black przychodzi do nas niczym złodziej. To nie my wybieramy moment. Ważne na ile jesteśmy gotowi na jego przyjście, ile w nas strachu, a ile pewnej…ciekawości? W tym momencie bardziej istotne jest to - ile dobra wyświadczyliśmy innym i czy nasza niewidzialna walizka pełna jest dobrych obrazów z naszego życia?
Czy śp. abp J. Życiński był gotowy? Przecież jego spotkanie z Joe nastąpiło tak nagle. Był gotowy…
„Zwykłem dziękować Bogu za to, co udało mi się zrealizować, jako naukowcowi i biskupowi. Nieraz, gdy wracam do domu po końskiej dawce spotkań i wykładów, myślę, że może już ta dawka wystarczyłaby na jedno życie.
Dziękowałbym wszak Bogu i czułbym się zrealizowany, odchodząc do wieczności nawet w tej chwili.”
(GW, Rozmowa, którą przerwała śmierć)
...
- Czy powinienem się bać?
- Ty, nie.
*
j.
*
A co następnym razem? Może spotkanie pod Damaszkiem?